niedziela, 20 października 2019

Zakochani na amen, czyli klasztorne romanse - „Niewyznane grzechy siostry Juany” Kyra Galvan

Książka o wiele mniej skandaliczna i emocjonująca niż można się spodziewać. Dramat dość wymuszony i nie wzbudzający emocji. Winę tu ponoszą płaskie postacie bohaterek, których losy śledzimy. Nie polecam. 



Zakonnica, playboy, filantrop

Niech nie da się zwieść, ten kto pomyśli, że „Niewyznane grzechy siostry Juany” jest powieścią biograficzną. Postać na której koncentruje się akcja, siostra Juana Ines de la Cruz, oparta została na istniejącej meksykańskiej uczonej i pisarce, która w młodym wieku wstąpiła do zakonu. Fabuła streszcza kilka epizodów z jej życia. Jednak książkowa Juana jest postacią fikcyjną i papierową do tego stopnia, że można by z niej zrobić samolocik.

Ta Juana, którą poznajemy dzięki autorce, Kyrze Galvan, składa się prawie wyłącznie z cech, które przypisują jej pozostałe postacie. Na kartach powieści, nie znajdują niestety potwierdzenia. Mamy więc bohaterkę podobno piękną, podobno diabelnie inteligentną, podobno wesołą, podobno błyskotliwą, podobno utalentowaną w wielu dziedzinach i podobno posiadającą niezwykły urok osobisty. Z taką postacią bardzo trudno się identyfikować.

Juana na przestrzeni kilkudziesięciu stron jest damą dworu, femme fatale, namiętną kochanką, uczynną ciotką, zakonnicą, pisarką, malarką, a nawet tajną agentką. Niestety nawet z tak bogatą biografią, nie udało się zaangażować czytelnika w jej losy. Autorka stosuje tanie chwyty, mające na celu kręcenie dramy, co daje nam przesadnie ckliwą historię nieszczęśliwej miłości. Nuda.


Nikt się nie spodziewał literackiej inkwizycji

A teraz podnieść łapki do góry, kto patrząc na tytuł, liczył na emocjonującą opowieść o seks skandalu w klasztornych murach i tragicznym upadku sługi kościoła? Co, nikt? Chyba nie chcecie być przesłuchani przez literacką inkwizycję? W każdym razie, odsyłam Was do gotyckich powieści grozy, a w szczególności do osławionego „Mnicha” Matthew Gregory'ego Lewisa. „Niewyznane grzechy siostry Juany” ma wiele wspólnego z tym utworem i całym nurtem.

Bohaterem gotyckiej powieści często jest osoba duchowna, najczęściej mnich, ale ujdzie i zakonnica. Motywy zakazanej miłości, autodestrukcyjnej żądzy, zbrukanej niewinności, charakterystyczne dla gatunku, również przewijają się w „Niewyznanych grzechach...”. Gotyckie zamki i klasztory jako tło akcji – odhaczone. Może brakuje tylko jakiegoś drobnego wątku fantastycznego do kompletu.

Najistotniejszym podobieństwem jednak wydaje mi się pewien zabieg narracyjny. W gotyckiej powieści narrator często deklarował, że opowiadaną historię poznał dzięki jakimś tajemniczym zapiskom lub przypadkiem znalezionym manuskryptom. Tutaj mamy podobną sytuację. Czasy współczesne: Laura Ulloa, szukając w archiwum materiału na swój doktorat, natrafia przypadkiem na dziennik spokrewnionej z Juaną zakonnicy i z nich rekonstruuje ukryte fakty z jej życiorysu.

Kyra Galvan rozbudowała jednak ten motyw do całego osobnego wątku, równorzędnego z wątkiem życia i romansów Juany. Niestety perypetie Laury stanowią raczej słaby dodatek, jako że autorka nie umiała zdecydować czy mają być dramatem obyczajowym czy sensacją.

Nagle okazuje się, że z jakichś absurdalnych powodów, kościół i rząd nie chcą dopuścić do publikacji losów Juany. Ta literacka inkwizycja działa jednak wyjątkowo nieudolnie, bo nie dość, że nie są w stanie zamknąć ust zwykłej, dość nieporadnej studentce, to jeszcze pozwalają by kolejne części archiwalnych tekstów miała praktycznie podane pod nos. 

Tak więc gotycka powieść grozy, przestaje sprawiać już wrażenie takiej... groźniej. Chyba ktoś zapomniał naoliwić żelazną dziewicę.

poniedziałek, 30 września 2019

Pamiętniczek Cieni i inne mroczne sekrety licealistów - „Księga Cieni 1” Cate Tiernan

Nie mogę powiedzieć, żebym polecała książkę, ale to może dlatego, że nie jestem w targecie, bo choć lubię historie o czarownicach, to generyczne romanse paranormalne od wydawnictwa "Amber" już niekoniecznie. Jeśli macie dwunastoletnią siostrę to możecie jej podrzucić. Ja na kolejne części raczej się nie skuszę, chyba, że też będą za 5 zł. 



Hollywood High

Tak się czasem zastanawiam, gdzie byli ci wszyscy mroczni przystojniacy o obliczach rzeźbionych przez Michała Anioła, kiedy ja chodziłam do liceum. Nie żebym była jakoś szczególnie zainteresowana udzielaniem się w fanklubie naszej swojskiej wersji Edzia ze „Zmierzchu” czy innego ciacha rodem z powieści młodzieżowej, ale przynajmniej byłoby na czym zawiesić oko. W szkole średniej ludzie są średnio atrakcyjni. Na porządku dziennym są pryszcze i dziewicze wąsiki. Wiele dziewcząt nie wie jeszcze jak się malować, żeby tynk nie odpadał, a niektórzy chłopcy mają problemy z higieną. Ja sama potrafiłam od czasu do czasu zaświecić na nosie diodą niczym Rudolf czerwononosy renifer, a i tak nie był to największy problem z moim wyglądem.
O wiele więcej szczęścia miała Morgan Rowlands, bohaterka cyklu „Księga Cieni”, bo do jej szkoły został właśnie przeniesiony boski Cal Blaire i od razu ciachometr jej rówieśniczek wystrzelił poza skalę. No cóż, panny licealistki nie będą się przecież uganiać za pryszczatym Robbiem, kolegą Morgan. I oczywiście wszystkie przy wspaniałym Calu dostają małpiego rozumu. No ale gdyby pozostałe postacie żeńskie nie zostały odpowiednio spłycone, nasza heroina nie mogłaby pokazać swojej niezwykłej dojrzałości. A nie, chwila, ona też się ślini na jego widok. No to chyba trzeba wyróżnić ją jakoś inaczej. Dajmy jej jakieś odjazdowe moce magiczne!
Tak, wbrew pozorom „Księga Cieni” ma traktować nie tylko o licealnych dramach z chłopakami i najlepszymi przyjaciółkami, które się na siebie poobrażały, ale też o czarownicach, zaklęciach i wiccańskich rytuałach. Problem jest taki, że cokolwiek próbuje zrobić ta książka, seriale z lat 90 zrobiły to lepiej i co ważniejsze, z większym dystansem (o remake'ach się nie wypowiadam).
Słynne „Czarodziejki” („Charmed”) to licząca osiem sezonów seria, którą w dzieciństwie sama chętnie oglądałam. Opowiada o trzech siostrach, które po rodzinnej tragedii odkrywają w sobie magiczne moce i walczą za ich pomocą z demonami. Nawet korzystają z Księgi Cieni podobnie jak bohaterowie omawianej powieści, jednak w przypadku wersji książkowej jest ona czymś w rodzaju pamiętniczka, a w serialu to prawdziwa księga zaklęć. I owszem, rymowane zaklęcia są przaśne, nie ważne czy w wersji papierowej czy w TV, ale „Czarodziejki” nadrabiają klimatem i są przy tym okraszone odrobiną autoironicznego humoru. Poza tym bohaterki to dorosłe kobiety, więc ich ewentualne problemy nie są aż tak przedramatyzowane, jak licealne kłótnie o chłopaka.
Innym fajnym przykładem takiego serialu jest „Sabrina – nastoletnia czarownica”, seria równie pełna magii, co humorystycznych akcentów. Sprawia to, że historia dziewczyny, która odkrywa, że jest czarownicą, pozbawiona jest całego sztucznego patosu, jaki mamy w „Księdze Cieni”. Oczywiście jak to w telewizji, tak i tutaj bohaterowie są atrakcyjni na swój nastoletni wiek. Sabrina to piękna blondynka, a tamtejsze szkole bożyszcze, Harvey, też jest całkiem całkiem. Widać taka specyfika medium. Ehh, a mogłam się zapisać do liceum w Hollywood.

Something Wicca This Way Comes

Ok, może się uprzedziłam do książki, bo mam sentyment do Sabriny i sióstr Halliwell, a kupując paranormalny romans od wydawnictwa „Amber” wiedziałam w zasadzie czego się spodziewać (ale kosztował tylko 5zł, a to wystarczy, żebym włożyła do koszyka). Mam jednak do autorki jeszcze jeden żal. Czerpie ona motywy z dość ciekawej religii, jednak Wicca i kilka zapożyczonych z niej nazw świąt czy przedmiotów to tylko fabularne ozdobniki do historii o czarownicach i rozterkach miłosnych głównej bohaterki.
Książka, w przeciwieństwie do telewizji może sobie pozwolić na trochę więcej jeśli chodzi o rozbudowę uniwersum i tłumaczenie różnych przewijających się w niej zjawisk, bo uwagę czytelnika skupia się w trochę inny sposób niż uwagę widza. Nie twierdzę, że autorka powinna zrobić ze swojej książki kompendium wiedzy o Wicca, ale z pewnością nie wykorzystała w pełni potencjału tej religii w opowiadanej przez siebie historii.
Zamiast tego Cate Tiernan zdaje się asekurować jak tylko może. Paradoksalnie jest to pierwsza (choć nie twierdzę, że jedyna) książka młodzieżowa, w której bohaterka nie dość, że otwarcie mówi o swojej religijności (jest katoliczką), to jeszcze jej uczęszczanie na msze jest częścią fabuły. Może właśnie ze względu na docelową grupę odbiorców, może przez własne uprzedzenia, a może przez presję wydawców, dużo wysiłku włożone jest w podkreślenie, że Wicca to nie żaden satanizm i że w żadnym wypadku nie koliduje z wiarą chrześcijańską. To wszystko jednak dzieje się kosztem przedstawienia ciekawszych elementów wiccańskich praktyk.
Widać jednak uznano, że czytelnicy, do których kierowana jest książka, zainteresują się bardziej wątkiem romansu szkolnego przystojniaka i szarej myszki. Może zresztą faktycznie koleś użył jakiejś zaawansowanej magii, żeby się pozbyć dziewiczego wąsika. 

wtorek, 17 września 2019

Wyspa doktora Moreau (w spódnicy) – „W pośpiechu do raju” J.G. Ballard

Specyficzna książka, którą dość ciężko się czyta. Nie chodzi o styl autora, bo ten wydaje się odpowiedni do jego wizji świata przedstawionego, razem z całą drobiazgowością opisów nieprzyjemnych, a nawet makabrycznych rzeczy i zdarzeń. Co wrażliwsi czytelnicy będą odczuwać lekki dyskomfort przy lekturze. Fanom dystopii może się spodobać. Warto przeczytać, ale na własną odpowiedzialność. 



Rezerwat koncentracyjny

Najkorzystniejsza oferta wakacyjna tego sezonu! Biuro podróży „Adolf Holidays” zaprasza na wyspę Saint-Esprit! Na jej terenach odbywały się eksperymenty wojskowe, teraz znajduje się tu wyjątkowy rezerwat dla ptaków, który prowadzi znana i lubiana dr Barbara Rafferty. Na turystów czekają wspaniałe atrakcje. Między innymi:
  • Wyławianie z morza puszek z jedzeniem – jedna z ulubionych rozrywek tutejszych hipisów, którzy nie załapali się na wikt u dr Barbary. Niespodzianka przy każdym posiłku, gdyż konserwy są nieoznakowane. Gratka dla każdego smakosza!
  • Wspaniałe malowidła naskalne, kreślone kurzą krwią. Krytycy szczególnie upodobali sobie wizerunek kozła z ogromnym penisem.
  • Profesjonalna opieka medyczna. Co prawda umieralność na gorączkę tropikalną jest duża, ale za to dr Barbara osobiście robi chorym zastrzyki.
  • Coś dla samotnych lub spragnionych miłosnych przygód! Jeśli jesteś młodym, jurnym chłopaczkiem (preferowany wiek to 16 lat), albo kobietą w wieku rozrodczym, dr Barbara przywita was z otwartymi ramionami i będzie się o was troszczyć przez całe 9 miesięcy.
  • Jakieś tam zagrożone ptaki. Podobno smakują całkiem nieźle.
Człowiek w warunkach hodowlanych

Jak widać Saint-Esprit, książkowe miejsce akcji, nie jest rajem na ziemi, choć tytuł książki sugerowałby, że bohaterowie starają się taki zbudować. W rzeczywistości jest to taka minidystopia, zbudowana nie na szczerej chęci ratowania albatrosów, jak utrzymywała na początku dr Barbara, a raczej na jej specyficznej wizji świata.
Jak jej się udało odbić wyspę z rąk francuzów i objąć przywództwo nad ową oazą dla albatrosów? Historia zna przypadki ludzi, którzy zdobyli władzę dzięki swojej charyzmie i poparciu mediów. Dr Barbara owinęła sobie wokół palca zarówno kilku naukowców i sponsorów, jak i kilkoro innych ludzi, dla których miała jakiś plan, w tym szesnastoletniego, wyraźnie zafascynowanego nią Neila, który jest bohaterem powieści. Silną osobowością i bezkompromisowością zaskarbiła sobie lojalność członków swojej drużyny, potem jednak szybko uzależniła ich od siebie i zaczęła rządzić twardą ręką.
Sam rezerwat, który powstał dzięki jej niezwykłej determinacji, to miejsce takie jak ona. Bardzo niedoskonałe, zaniedbane, surowe, wysysające siły witalne ze swoich mieszkańców. Ptaki podobno znajdujące się pod ochroną, umierają tu nawet częściej niż ludzie, którzy ośmielili się osiedlić na Saint-Esprit.
Akcja powieści przypomina nieco „Wyspę doktora Moreau”, bo chociaż książka Ballarda pozbawiona jest wątków fantastycznych, to jednak motyw eksperymentów na ludziach i prób ich hodowania jest tutaj silnie obecny. Co prawda brak tu groteskowych potworów, jednak sposób w jaki dr Barbara steruje liczebnością skromnej populacji wyspy, przypomina chłodną kalkulację naukowca, który krzyżuje gatunki, by uzyskać jak najlepszy rezultat.
Podobnie jak większość prób osiągnięcia czystości rasy, możliwie najsilniejszego osobnika, ciekawego nowego gatunku, idealnego klona czy jak w tym przypadku dziecka pożądanej płci, poczynania samozwańczej hodowcy ludzi, prowadzą do destrukcji. Giną nawet nieszczęsne albatrosy, choć akurat na nich nie były prowadzone żadne eksperymenty. Chyba że kulinarne.

czwartek, 29 sierpnia 2019

Fuck, merry, kill i inne rozrywki dla całej rodziny – „Córka pszczelarza” Santa Montefiore

Urocza, słodko-gorzka podróż sentymentalna i całkiem przyjemny romans, jeżeli nie zrazi potencjalnego czytelnika naiwność niektórych fragmentów narracji i ckliwych dialogów. Jeśli ktoś lubi historie miłosne to miło spędzi czas przy lekturze. 


Mamo, zagrajmy w taką grę

Ciekawa jestem, czy gust jeśli chodzi o płeć (niekoniecznie) przeciwną jest czymś, co można odziedziczyć po rodzicach. Czy mnie i mojej mamie mógłby spodobać się ten sam mężczyzna? Hmm… Nie mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że moim ideałem faceta jest Patrick Swayze. Może niekoniecznie byłby to od razu kill, zależy w jakim zestawieniu. Mama zapewne wybrałaby merry albo… Nie, w zasadzie nie chcę aż tak zagłębiać się w ten temat.

Popularnym stwierdzeniem, które miałoby przemawiać na korzyść tezy o międzypokoleniowych zbieżnościach  gustu jest przekonanie, że kobiety wybierają mężów podobnych do swoich ojców. Cóż tato, bez obrazy, ale każdy podobny do Ciebie facet musiałby natychmiast zgolić tego sumiastego wąsa, bo inaczej instant kill.

Tak poza tym to mój tata, podobnie jak ja lubi czytać, co w sumie cenię u facetów i na swój nieporadny, męski sposób stara się być wspierający. Jeśli jednak miałabym przeanalizować wszystkich osobników płci przeciwnej, na których kiedykolwiek zawiesiłam swoje niedowidzące oko, podobieństw do szacownego rodziciela jest niewiele. Z resztą ich lista jest bardzo skromna i to nie dlatego, że taka jestem wybredna. Po prostu na bardzo długo moja mentalność zatrzymała się na poziomie podstawówkowego  „Chłopcy?! Bleee…”

Mój przypadek oczywiście nie obala ani nie potwierdza tezy. Wydaje mi się jednak, że gust nie przechodzi z pokolenia na pokolenie, chociażby dlatego, że na przestrzeni lat zmieniają się wzorce męskości i kobiecości, które są promowane w mediach. Co do wyboru partnera natomiast, chociaż ktoś może uznać to za mało romantyczne stwierdzenie, niekiedy przypadek decyduje o tym o wiele bardziej niż obstawiany wcześniej wynik w fuck, merry, kill.

Z domu rodzinnego natomiast możemy wynieść pewien model relacji. Jeśli patrzymy przez lata na małżeństwo swoich rodziców, nawet nieświadomie może się zdarzyć, że będziemy dążyć do utworzenia podobnego związku albo przenosić ich błędy na swoją relację z partnerem. Lub odwrotnie, tych błędów unikać za wszelką cenę, jak niektóre osoby, którym udało się wyrwać z patologii, ale myślę że dotyczy to też mniej drastycznych przypadków. 


Zapomniał wół jak cielęciem był (?)

W powieści „Córka pszczelarza” występuje córka pszczelarza. A także, uwaga, córka córki pszczelarza. Obie kobiety (Grace i Trixie)  w swojej młodości wybierają mężczyzn, z którymi romans musi zakończyć się rozczarowaniem. Co więcej obaj łamacze serc są ze sobą spokrewnieni. Ojciec i syn, którzy przez rodzinne dziedzictwo musieli zrezygnować z miłości oraz matka i córka, które zostają z zawiedzionymi nadziejami. Trochę dużo tych zbiegów okoliczności, ale fikcja literacka tak działa, więc trzeba być tolerancyjnym. Rzeczywistość zazwyczaj  może się poszczycić nieco mniejszą precyzją, ale skutki bywają podobne.

Grace mogłaby pewnie oszczędzić córce znacznej części przykrych przeżyć, gdyby wcześniej porozmawiała z nią o swojej przeszłości. A może wręcz przeciwnie, naprowadziłaby ją na tą samą ścieżkę tak czy inaczej. W każdym razie wsparcie i zrozumienie matki, okazane w szczery sposób, mogłoby uczynić losy Trixie nieco mniej dramatycznymi. Do rozmowy jednak bardzo długo nie dochodzi i to z powodów, które pewnie nie jednemu rodzicowi są bliskie.

Czasem sprzeczając się z rodzicami w sprawie naszych życiowych wyborów, mamy przed oczami zapominalskiego woła, ale to złudzenie. Oni pamiętają aż za dobrze i dlatego chcą chronić swoje dzieci. Ale jeszcze bardziej chcą zazwyczaj chronić swój autorytet, a rozmowa o własnych błędach mogłaby go podważyć. Dopóki ojciec lub matka robi wszystko, żeby ich potomek nie zobaczył w nich cielęcia, dopóty wychowywać będą upartego osła.




środa, 31 lipca 2019

Jak napisać ciekawą pracę dyplomową? Prosty poradnik w 3 krokach – „Europa jest kobietą” Iwona Kienzler

Gdybym miała opisać swoje wrażenia z lektury „Europa jest kobietą”, powiedziałbym, że czułam się jakbym czytała czyjąś pracę magisterską. Kogoś kto rozminął się trochę ze swoimi pierwotnymi założeniami. Ale i tak pewnie dostał 5. Więc jak powtórzyć ten sukces? Porady poniżej. 




Krok 1 –Wybór tematu musi być śmiały! Daj odważny tytuł.

„Europa jest kobietą” z podtytułem „Romanse i miłości sławnych Europejek” to bardzo dobry temat na pracę. Kobiety w kontekście historycznym i kulturowym są wdzięcznym zagadnieniem, które kryje w sobie tajemnicę, czasem kontrowersję,  a także nad wyraz często wątki związane z seksualnością. Tutaj autorka nie ukrywa, że interesują ją przygody miłosne europejskich dam.  Szykuje się opisywanie gorących romansów i łóżkowych ekscesów ze wszystkimi najbardziej pikantnymi szczegółami. No bo przecież praca musi być rzetelna, prawda?

Krok 2 – Przypomnij sobie, że jesteś grzeczną dziewczynką*…

No tak tylko, że Twój sędziwy promotor będzie czytał te bezeceństwa, które wypisujesz. Będzie z niedowierzaniem poprawiał swoje grube jak denka od butelek okulary, szarpał posiwiałą brodę i marszczył gniewnie swe nobliwe czoło. Nawet jeśli jest kobietą pięć lat po doktoracie, nie daj się zwieść. Każdy promotor ma w sobie sędziwego, bogobojnego staruszka. Internet jest mu obcy, a swawole rozpustnych Europejek to dla niego zbyt nowoczesny temat. Jeśli twoja praca naruszy dobre obyczaje to dostaniesz linijką po łapkach  albo co gorsza dwóją po USOSie.

Ale spokojnie, spokojnie. Wszystko da się jakoś ugrzecznić, trochę ocenzurować. Może niektóre fragmenty troszkę poucinać. Kluczem jest odpowiednie słownictwo. Użyj wyrażenia ars amandi jakieś sto pięćdziesiąt razy, bo łacina jest taka naukowa. Słowo seks tylko jeśli sztuka kochania i tajemnice alkowy padły w rozdziale zbyt wiele razy. Ok, dobra, może jeszcze uda się obronić swoją naukową cnotę w oczach grona profesorskiego.

Krok 3 – Pokaż, że wiesz wszystko!

Praca miała być o romansach sławnych Europejek, ale najpierw trzeba napisać kim były. To ważne. Można też napisać co nieco o ich rodzicach. I dalekich kuzynach. I przodkach do piątego pokolenia. I o relacjach między nimi. Tyle przeczytanych przed rozpoczęciem pracy biografii i źródeł historycznych nie może się zmarnować. Gdzieś tam między drugim mężem, a piątym kochankiem na pewno zmieści się jeszcze kilka ciekawostek. Ale przecież miały być romanse! Romanse? Romanse są tajemnicą alkowy.

I tak powstało dwanaście mnibiografii z mniej lub bardziej zaznaczonymi wątkami miłosnymi w życiu ich bohaterek. Trochę nie na temat, ale to nie ważne. Na temat i tak pisać nie wypada.

Dla tych, którzy złapali się na clickbait i teraz płaczą

A teraz wyrzućcie powyższe porady do kosza. I podpalcie. A zgliszcza przejedźcie walcem. Już tak na serio-serio mogę rzucić kilka swoich rad.

- Tematy, które na pierwszy rzut oka wydają się nowoczesne i super ciekawe, są bardzo często jak te nasze książkowe rozwiązłe Europejki, czyli prze… ykhm (zapomniałam, że któryś mój promotor może to czytać… ups!). Może się okazać, że twoja praca będzie jedną z tysiąca i będzie oceniana na tle wielu lepszych, które powstały wcześniej. To, że zagadnienie wydaje się ekscytujące, nie zawsze jest dobrym kryterium wyboru.  Jeśli piszesz pracę naukową, emocjonalny stosunek do przedmiotu jest niewskazany. Przedmiot pracy powinien Cię interesować, ale musisz umieć się do niego zdystansować. Ostrożnie z doborem tematu.

- Wybór promotora, jest równie ważny, jak wybór tematu. Dla jednych dobry będzie promotor pomocny i wyrozumiały, dla innych taki, który poganiając batem wykrzykuje „gdzie jest rozdział?!”, a jeszcze inni będą woleć takiego, który da im wolną rękę.

- Wewnętrzny starzec reaguje tylko w skrajnych przypadkach, na co dzień Twój promotor to zwykły człowiek, który żyje w tych samych czasach co TY. Nie bój się z nim dyskutować, negocjować, czasem nie zgodzić się z nim. Ale też słuchaj tego co mówi i nie olewaj go. On lub ona przede wszystkim chce Ci pomóc. I dostać słodycze, kiedy już z całą komisją skończą Cię masakrować na obronie.

- Jeśli wybrałeś złego promotora (albo przegrałeś w usosowej ruletce), z którym nie da się dyskutować i dla którego zawsze musi być tak jak on postanowi, trudno. Możesz spróbować się przenieść, ale jeśli Ci się nie uda, nie przejmuj się za bardzo, zaciśnij zęby i bądź rzemieślnikiem. Wyprodukuj co trzeba, zalicz i leć dalej. To tylko praca licencjacka/magisterska, chociaż w trakcie gorączki pisania wydaje się, że to najważniejsze co kiedykolwiek stworzysz. Nic bardziej mylnego.  

Z resztą zawsze możesz potem napisać książkę i wtedy będziesz mieć więcej swobody w wyborze i realizacji tematu, a nawet na płaszczyźnie językowej . Szkoda, że Iwona Kienzler nie wykorzystała swojej szansy.  
* Na potrzeby tego punktu, wszyscy jesteście dziewczynkami i proszę się nie obrażać, bo nie ma nic obraźliwego w byciu dziewczynką. 

poniedziałek, 15 lipca 2019

Nie każda księżniczka jest Szeherezadą – „Księżniczka mafii” Marisa Merico


Książka bardzo szumnie się zapowiada już na przedniej stronie okładki, jednak w rzeczywistości przyniesie lekki zawód temu, kto da się zwieść zapowiedzią. Autorka nie jest pewna, jaką opowieść chce dać czytelnikom i to się odbija na sposobie prowadzenia narracji. Nie odradzam lektury, ale lepiej podchodzić bez nastawiania się na coś konkretnego. 

Pistolety, narkotyki i dziecięce kocyki

Hej, a słyszeliście to? Idzie baba do lekarza i się okazało, że lekarz też jest kobietą. Hehehe… Ok, kiedy słyszałam ten dowcip pierwszy raz to brzmiał jakoś lepiej. Ostatni raz zaczynam humorystycznym akcentem.

Znacie to? Też palicie dowcipy? A może jesteście jak ten wujek, który sypie anegdotkami, z których przy stole śmieje się cała rodzina? Albo jak ta koleżanka, której zawsze przytrafia się coś zabawnego. Albo ten wykładowca, który zna mnóstwo ciekawostek i zawsze ma komplet studentów na liście obecności (noooo powiedzmy, że 50% to już jest sukces). Albo może jak ten smutny pan, który zbiera drobne pod Biedronką, a historia jego życia zawiera co najmniej cztery dramatyczne zwroty akcji.

Ja jestem raczej z tych, którzy widzą u znajomych grzecznościowe uśmieszki jeszcze zanim zdążą wyjawić dokąd udali się Polak, Niemiec i Rusek. Gdybym była Szeherezadą, zostałabym ścięta po pierwszej nocy. Chyba, że mogłabym korespondować z sułtanem, bo nad piórem jeszcze jako tako panuję.

W każdym razie opowiadanie to nie taka łatwa sztuka. Trzeba mieć pewien dar organizacji słów i angażowania odbiorcy. To się tyczy tak opowieści mówionych, jak i pisanych. Oczywiście opowiadanie na żywo wydaje się trudniejsze. Wypowiedzianego zdania nie da się wykreślić, albo poprawić. Ale znacznie łatwiej jest utrzymać kontakt ze słuchaczem. Żeby utrzymać uwagę odbiorcy słowa pisanego, trzeba sięgać do innych narzędzi. To sprawia, że nie każdy jest dobrym gawędziarzem albo kronikarzem. I dlatego nawet jeśli historia zawiera stosowane z sukcesem wcześniej rekwizyty fabularne, takie jak:  mafia, narkotyki, broń oraz kosmiczne sumy pieniędzy przechodzące z rąk do rąk, nie oznacza to, że będzie to dobrze opowiedziana historia o mafijnych porachunkach. Zwłaszcza, że dla równowagi, w tej historii wrzucono także całkiem sporo dziecięcych kocyków, zabawek, buntu młodzieńczego i nastoletnich dylematów.

Marisa Merico, czyli tytułowa „Księżniczka mafii” chyba trochę nie wiedziała o czym chce opowiedzieć. Wszystkie przestępstwa, których dopuszczała się jej kalabryjska rodzina oraz jej własna działalność w mafijnych interesach są gdzieś tam w tle. W autobiografii autorka skupia się na opisie przeszłości swojej matki, która starała się izolować ją od ojca mafiosa i kierującej nielegalnymi interesami babki oraz spięciami które przez to między nimi nastąpiły, swojego  dzieciństwa spędzonego w biedzie i kontrastującego z nim przepychu, którego zaznawała przebywając u rodziny ze strony ojca oraz swoich dylematów miłosnych

Teoretycznie nie ma nic złego w takim obyczajówkowym zacięciu, ale jednak nie ukrywajmy, nie sięga się po książkę zatytułowaną „Księżniczka mafii” by czytać okruchy życia. Tymczasem sekrety mafijnych zbrodni autorka wydziela dość oszczędnie (być może częściowo z powodu strachu). Nawet pobyt w więzieniu opisany jest pod kątem relacji, które tam nawiązała i tęsknoty za córką. Trochę szkoda, bo od pierwszych linijek historia obiecuje dużo, a kończy się odrobinę niezadowalającą pointą. 

Blurby z tysiąca i jednej nocy

Kto opowiada najpiękniejsze bajki? Oczywiście są to ludzie odpowiedzialni za sprzedaż książki. Autorzy tekstów okładkowych zawsze mają swoją, trochę ulepszoną, podkolorowaną wizję reklamowanej powieści. Blurby pełne są intrygujących haseł i śmiałych deklaracji, że dana książka to bestseller tego i tego, opowiada o tym i o tym, poleca ją ten i ten, zachwyciło się nią tylu i tylu itd. Takie niesamowite marketingowe bajeczki są krótkie, ale o to chodzi. Ich urok musi trwać, dopóki klient nie odejdzie od kasy w Empiku. A czy autor książki udźwignie ciężar oczekiwań, jakie rozbudziło streszczenie na tylnej stronie okładki, to już jego problem.

Nie raz czytałam książki, których blurb był ciekawszy niż treść zawarta w środku i od czasu do czasu zdarza mi się trafiać na takie powieści, które zaskakują mimo skromnej zapowiedzi. Szczególnie ważne tutaj jest, aby zachęcającym opisem trafić w odpowiednią grupę docelową. Jeśli ktoś nie jest zapoznany z serią „Dramaty Kobiet”, z której pochodzi „Księżniczka mafii”, może łatwo nabrać się na stworzone przez projektanta okładki pozory, że jest to książka pełna opisów akcji i strzelanin. „Zajmowała się przemytem i uczestniczyła w egzekucjach” – rzuca się w oczy od razu po wzięciu tomiku do ręki.

Nie znaczy to, że o swoje odrobinę zawiedzione oczekiwania obwiniam wyłącznie dział marketingu. Znam przecież te sztuczki. W końcu nie byłam w księgarni po raz pierwszy, kiedy kupowałam tę książkę. (Właściwie to byłam w kiosku z gazetami razem z koleżanką. Miałyśmy kupić jakiś drobiazg, wyszłyśmy z książką. Miałyśmy iść na piwo, poszłyśmy jeździć kolejką-smokiem. Rzadko kiedy się dostaje dokładnie to czego się oczekuje.) Problem w tym, że w kilku pierwszych akapitach autorka sama zdaje się sugerować, że powieść pójdzie w kierunku dynamicznej akcji i opisów przestępczej działalności mafii. Później jednak okazuje się, że skąpi szczegółów.

Niemniej jednak, i na początku, i na końcu Marisa Merico zaznacza, że książka ta powstała szczególnie z myślą o jej dzieciach, Larze i Franku. Taka motywacja usprawiedliwiałaby zarówno położenie akcentu na wątki obyczajowe (relacja z rodzicami, dzieciństwo, związek z ojcem Lary, potem z ojcem małego Franka), jak i powściągliwość w  opisywaniu swoich złych uczynków. Jest to dla niej też zamknięcie pewnego rozdziału i widać, że emocjonalnie kobieta również stara się odciąć od tamtych czasów.

Jeżeli przyjąć takie założenia, sposób przyjętej przez pisarkę narracji zdaje się mieć więcej sensu. Mimo to, jeżeli autorowi zależy na wydaniu książki, musi znaleźć jakiś haczyk, na który złapie wydawcę, a potem także czytelnika. Kiedy Merico zarzucała wędkę, przynętą były jej powiązania z mafią. Pytanie, czy ten, kto się na nią połasił, doceni gest w stronę dzieci, jakim ostatecznie jest produkt wysiłków autorki? No cóż, oby złapała na to jakąś wyrozumiałą rybę.

wtorek, 18 czerwca 2019

Uwierz w kundla – „Emily i Einstein” Linda Francis Lee

 

Dobra książka, przerabiająca kilka znanych, ale sympatycznych motywów. Momentami wzruszająca, czasem przesłodzona, na szczęście nieprzedramatyzowana. Polecam. 




Opowieść Wigilijna 2.0

Sandy Portman to taki trochę Christian Grey - bogaty, przystojny, odnoszący sukcesy, ale jego przodkiem z powodzeniem mógłby być Ebenezer Scrooge z „Opowieści Wigilijnej” Charlesa Dickensa, której ekranizacja jest gwałcona przez stacje telewizyjne w okresie świątecznym. Chociaż nie jest samotnym starcem, ma piękną żonę i, zdawałoby się, wszystko czego mógłby zapragnąć, to jego pozorny samozachwyt, w który popadł jest tylko próbą ukrycia zgorzknienia spowodowanego niespełnionymi ambicjami. Znudzony życiem potomka zamożnej i wpływowej familii, który zawsze dostaje wszystko podane na złotej tacy, wdaje się w liczne romanse, ignoruje próby naprawienia małżeństwa, które podejmuje żona i w końcu postanawia się rozwieść. 
Pech, a może przeznaczenie sprawiło jednak, że zanim zdążył podsunąć Emily pozew rozwodowy pod nos, zginął w tragicznym wypadku. Dzięki siłom nadprzyrodzonym dostaje szansę, aby naprawić swoje błędy i pomóc żonie, którą chciał opuścić, w przeżyciu straty męża, zachowaniu prawa do ich wspólnego mieszkania, na które już dybie jej teściowa, a także wyjściu na prostą w pracy. Łudząc się, że dzięki temu wróci do życia, denat podejmuje próbę wyciągnięcia ostatniej życiowej lekcji przed odejściem w zapomnienie. 
Ebenezer Scrooge zrozumiał swoje przewinienia dzięki wizycie trzech duchów, Sandy natomiast będzie musiał znaleźć sposób na zrehabilitowanie się sam będąc duchem. Ale nie, nie przystojnym duchem, jak młody Patrick Swayze w „Uwierz w ducha” (na okładce mamy zachęcające hasło zapowiadające historię w klimacie tego filmu). Będzie duchem w ciele psa. Tak oto dziedzic właścicieli wielkiej i wpływowej firmy inwestycyjnej, biznesman z rodowodem, staje się bezpańskim (przynajmniej na początku) kundlem.
Charles versus Jane
Opowieści o ludziach zamienionych w zwierzęta, o książętach stających się żebrakami i łotrach, którzy w wyniku działania jakichś nadnaturalnych mocy są karani za swoją chytrość, małoduszność albo egoizm, mają bardzo duży potencjał. Ponieważ założeniem jest, że bohater ma się czegoś nauczyć, dzięki temu czego magicznie doświadcza, zadaniem pisarza jest pokazanie, jak pozornie płytka postać ewoluuje i nabiera głębi. Nawet jeśli większość takich historii jest przewidywalna, to wprawne pióro potrafi nakreślić sympatyczną opowiastkę, bez typowego dla bajek uproszczenia i zbędnego moralizatorstwa. Linda Francis Lee, autorka „Emily i Einstein” poradziła sobie z tym wyzwaniem dosyć dobrze, chociaż pokutujący pies nie dostał w książce tyle miejsca ile jego właścicielka Emily, co powoduje, że to jej postać jest staranniej skonstruowana. Czy zatem Charles Dickens przybiłby pisarce piątkę? Hmmm… Jeśli nie on, to pewnie zrobiłaby to Jane Austen.  
Mimo wszystko wydaje się, że jest to powieść skierowana przede wszystkim dla kobiet i to wcale nie dlatego, że silny nacisk jest położony na wątek romantyczny (bo nie jest). To raczej kwestia tego jak dużą część powieści zajmuje narracja Emily w stosunku do narracji Sandy’ego, jak duży nacisk jest kładziony na jej relację z siostrą oraz nieżyjącą matką, która miała na obie swoje córki duży wpływ oraz jak bardzo autorka stara się pokazać, że postać Emily również ewoluuje. 
W tym miejscu widzę pewien problem. Bardzo podoba mi się to, że świat w którym obraca się główna bohaterka, jest pełen wyrazistych i silnych (choć niekoniecznie jednoznacznie pozytywnych) postaci kobiecych. Jednak sama Emily wydaje się być nieco wyidealizowana. Silna i niezależna, honorowa, spełniająca się w zawodzie, do tego piękna. Jakby tego było mało, piecze pyszne ciasteczka i jest wolontariuszką w schronisku (skąd adoptuje w końcu psa Einsteina/Sandy’ego). To prawda, że śmierć męża, którego bardzo kochała, wstrząsnęła nią na tyle, że na tym wizerunku kobiety idealnej zaczęły pojawiać się rysy, ale jednak kiedy już odbija od dna, okazuje się, że czekają ją same sukcesy (łącznie z przebiegnięciem maratonu). Sprawia to, że pod koniec dostajemy więcej lukru, niż na ciasteczkach, które Emily ze stresu piekła tonami. No i pięknie, ja sama jej kibicowałam, ale przez to ucierpiał trochę równie ciekawy wątek, czyli cudowna przemiana niewiernego męża w dobrego pieska.